poniedziałek, 24 czerwca 2013

Ojcowskie lęki albo: Ratunku, moja córka będzie mieć chłopaka.



Córka moja dorasta, pomalutku acz systematycznie. Zmienia się fizycznie, psychicznie i emocjonalnie. Jest jako ten pączek róży, jak to w dawnej literaturze pisano. Obserwuję sobie te zmiany spokojnie, z pewną nawet quasi-naukową ciekawością. I z wielkim zainteresowaniem obserwuję to, jak mój małżonek obserwuje.

Ojcowie dojrzewających córek przeżywają traumę. Mniejsza o bunt, o pyskatość, o koszmarną odzież, którą córki wdziewają i o jeszcze koszmarniejszą muzykę, której słuchają, mniejsza o problemy szkolne. Wszystko powyższe może stać się zarzewiem konfliktu na linii ojciec – córka. Może, lecz nie musi. Większość tego typu problemów da się rozwiązać, w ostateczności przeczekać. Rozsądni ojcowie o tym wiedzą, potrafią sobie z tym poradzić. Jest jednak coś nieuchronnego, czego zaakceptować nie potrafią. Tym czymś jest bezczelny gnojek, który – każdy ojciec o tym wie – pojawi się pewnego dnia w życiu ich córki. Jej, tfu, tfu, chłopak.

Zapytany o to, co to będzie, gdy Młoda przyprowadzi do domu swojego pierwszego chłopaka, mąż mój odpowiada niezmiennie: „Śrutówkę trzeba będzie kupić”.

Opowiedział mi także o swoim sąsiedzie, byłym sąsiedzie, ściśle mówiąc, obecnie sąsiedzie moich teściów. Sąsiad ów do potencjalnych chłopaków swoich córek, a miał ich bodaj dwie, prezentował nieco odmienne podejście. Oczekiwał od nich korzyści materialnych.

Młodzieniec, który pragnął zostać przez niego zaakceptowany, musiał wykazać się szczodrością i zainwestować w przemysł spirytusowy. Nie jakieś byle pół litra, zero siedem musiało być. Trzy sztuki. Faktem, iż nieletni młodzieniec może mieć niejakie problemy z nabyciem tego rodzaju dóbr, sąsiad głowy sobie nie zaprzątał.

Procedura postępowania z nabytymi napojami była wieloetapowa, dokładnie przemyślana i w najdrobniejszych szczegółach określona.

Pierwszego dnia młodzieniec winien stawić się przed drzwiami mieszkania lubej, pozostawić zakupione dobro, w liczbie sztuk jeden, na progu, grzecznie zapukać, po czym oddalić się prędko w bliżej nieokreślonym kierunku. Kolejnego dnia jak wyżej, z tym że, po zapukaniu, miast się oddalać, miał zaczekać aż gospodarz drzwi otworzy i kolejną flaszkę, ukłoniwszy się, wręczyć. Dnia trzeciego, z flaszką w drżących rękach, mógł dostąpić zaszczytu przekroczenia progu.

Jeszcze inne podejście miał przedstawiony mi kiedyś miejscowy notabl, przedstawiciel władz mojego miasta. Przedstawiono mi owego włodarza podczas dużej, rodzinnej, plenerowej imprezy, w momencie, gdy właśnie zamierzaliśmy ją opuścić, gdyż pora robiła się późna. Z opuszczenia nic nie wyszło, bo napatoczył się włodarz, wyraźnie mający ochotę pogadać z nowo poznanymi obywatelami. Powstał jedynie problem – o czym? Miałam chętkę zapytać co z tym od dawien dawna planowanym remontem mojej ulicy, uznałam jednak, że chyba nie wypada. Prywatnych tematów poruszyć nie mogłam, wszak dopiero co faceta poznałam. Po kilku chwilach krępującej ciszy i kilku uwagach dotyczących udanej imprezy i pogody, która nie dopisała (lipiec 2011, pamiętacie?), temat wreszcie znalazł się sam. Temat, rozczochrany i ubłocony, doszedłszy do wniosku, że chyba jednak jeszcze nie wracamy do domu, rzucił:

Eee, to wy tu jeszcze z tym panem gadacie, to ja jeszcze, eee, tam, z tymi dziewczynkami, to zawołajcie mnie, jak będziemy wracać, paaaaaa”.

I odbiegł, wrzeszcząc coś nieartykułowanie, w stronę innych ubłoconych dziewczynek.

Włodarz odprowadził ją smętnym wzrokiem, po czym rzekł:

Jaka fajna ta Państwa córeczka. I jeszcze taka malutka... Nawet nie wiecie, jakie to szczęście, że jeszcze mała...”.

Powstrzymując się od czynienia uwag, zapytałam włodarza o jego dzieci. Dowiedziałam się, że jest ojcem dwóch córek, z których starsza, szesnastoletnia, za kilka dni wyjechać ma na wakacje.

Nad morze!

Pod namiot!!

Z CHŁOPAKIEM!!!

Wiecie, to był taki facet z gminnej wierchuszki. Taki, któremu wszyscy się podlizują, który na pewno nie ma kłopotów, jakie miewa przeciętny Polak, typu, że do pierwszego nie starczy, czy że pracy nie może znaleźć. Członek establishmentu, niewątpliwie ustawiony. Słowem taki, jakich się z definicji nie lubi. Ale gdy spojrzałam mu w oczy, to mi się zrobiło chłopa żal.

Bo w jego oczach była rozpacz z domieszką paniki.

Trzej mężczyźni, trzej ojcowie, całkiem inni, przedstawiciele całkiem różnych zawodów i grup społecznych. Ale coś ich łączy. Żaden jakoś nie przejawia entuzjazmu na myśl o przyszłym kandydacie na zięcia. Matki coś tam sobie roją o przyszłych wnukach, byle nie za wcześnie, rzecz jasna, o romantycznych chwilach, z których, być może, zwierzą się im córki. Ojcowie nie. Żaden się nie cieszy, że z tym chłopakiem córki można będzie obejrzeć mecz, pogadać o samochodach, czy co tam jeszcze faceci lubią razem robić.

Bo chłopak córki to wróg i już.

Co ciekawe, taka sytuacja trwa aż do ślubu. A po ślubie jest już całkiem na odwyrtkę. Teściu jest tym fajnym, od oglądania meczu. A teściowa – wiadomo.

Ale to daleka przyszłość. Na razie jest po prostu tak:


TORTUROWANIE CHŁOPAKA SWOJEJ CÓRKI
Źródło: www.demoty.pl