Córka
moja dorasta, pomalutku acz systematycznie. Zmienia się fizycznie,
psychicznie i emocjonalnie. Jest jako ten pączek róży, jak to w
dawnej literaturze pisano. Obserwuję sobie te zmiany spokojnie, z
pewną nawet quasi-naukową ciekawością. I z wielkim
zainteresowaniem obserwuję to, jak mój małżonek obserwuje.
Ojcowie
dojrzewających córek przeżywają traumę. Mniejsza o bunt, o
pyskatość, o koszmarną odzież, którą córki wdziewają i o
jeszcze koszmarniejszą muzykę, której słuchają, mniejsza o
problemy szkolne. Wszystko powyższe może stać się zarzewiem
konfliktu na linii ojciec – córka. Może, lecz nie musi. Większość
tego typu problemów da się rozwiązać, w ostateczności
przeczekać. Rozsądni ojcowie o tym wiedzą, potrafią sobie z tym
poradzić. Jest jednak coś nieuchronnego, czego zaakceptować nie
potrafią. Tym czymś jest bezczelny gnojek, który – każdy ojciec
o tym wie – pojawi się pewnego dnia w życiu ich córki. Jej, tfu,
tfu, chłopak.
Zapytany
o to, co to będzie, gdy Młoda przyprowadzi do domu swojego
pierwszego chłopaka, mąż mój odpowiada niezmiennie: „Śrutówkę
trzeba będzie kupić”.
Opowiedział
mi także o swoim sąsiedzie, byłym sąsiedzie, ściśle mówiąc,
obecnie sąsiedzie moich teściów. Sąsiad ów do potencjalnych
chłopaków swoich córek, a miał ich bodaj dwie, prezentował nieco
odmienne podejście. Oczekiwał od nich korzyści materialnych.
Młodzieniec,
który pragnął zostać przez niego zaakceptowany, musiał wykazać
się szczodrością i zainwestować w przemysł spirytusowy. Nie
jakieś byle pół litra, zero siedem musiało być. Trzy sztuki.
Faktem, iż nieletni młodzieniec może mieć niejakie problemy z
nabyciem tego rodzaju dóbr, sąsiad głowy sobie nie zaprzątał.
Procedura
postępowania z nabytymi napojami była wieloetapowa, dokładnie
przemyślana i w najdrobniejszych szczegółach określona.
Pierwszego
dnia młodzieniec winien stawić się przed drzwiami mieszkania
lubej, pozostawić zakupione dobro, w liczbie sztuk jeden, na progu,
grzecznie zapukać, po czym oddalić się prędko w bliżej
nieokreślonym kierunku. Kolejnego dnia jak wyżej, z tym że, po
zapukaniu, miast się oddalać, miał zaczekać aż gospodarz drzwi
otworzy i kolejną flaszkę, ukłoniwszy się, wręczyć. Dnia
trzeciego, z flaszką w drżących rękach, mógł dostąpić
zaszczytu przekroczenia progu.
Jeszcze
inne podejście miał przedstawiony mi kiedyś miejscowy notabl,
przedstawiciel władz mojego miasta. Przedstawiono mi owego włodarza
podczas dużej, rodzinnej, plenerowej imprezy, w momencie, gdy
właśnie zamierzaliśmy ją opuścić, gdyż pora robiła się
późna. Z opuszczenia nic nie wyszło, bo napatoczył się włodarz,
wyraźnie mający ochotę pogadać z nowo poznanymi obywatelami.
Powstał jedynie problem – o czym? Miałam chętkę zapytać co z
tym od dawien dawna planowanym remontem mojej ulicy, uznałam jednak,
że chyba nie wypada. Prywatnych tematów poruszyć nie mogłam,
wszak dopiero co faceta poznałam. Po kilku chwilach krępującej
ciszy i kilku uwagach dotyczących udanej imprezy i pogody, która
nie dopisała (lipiec 2011, pamiętacie?), temat wreszcie znalazł
się sam. Temat, rozczochrany i ubłocony, doszedłszy do wniosku, że
chyba jednak jeszcze nie wracamy do domu, rzucił:
„Eee,
to wy tu jeszcze z tym panem gadacie, to ja jeszcze, eee, tam, z tymi
dziewczynkami, to zawołajcie mnie, jak będziemy wracać, paaaaaa”.
I
odbiegł, wrzeszcząc coś nieartykułowanie, w stronę innych
ubłoconych dziewczynek.
Włodarz
odprowadził ją smętnym wzrokiem, po czym rzekł:
„Jaka
fajna ta Państwa córeczka. I jeszcze taka malutka... Nawet nie
wiecie, jakie to szczęście, że jeszcze mała...”.
Powstrzymując
się od czynienia uwag, zapytałam włodarza o jego dzieci.
Dowiedziałam się, że jest ojcem dwóch córek, z których starsza,
szesnastoletnia, za kilka dni wyjechać ma na wakacje.
Nad
morze!
Pod
namiot!!
Z
CHŁOPAKIEM!!!
Wiecie,
to był taki facet z gminnej wierchuszki. Taki, któremu wszyscy się
podlizują, który na pewno nie ma kłopotów, jakie miewa przeciętny
Polak, typu, że do pierwszego nie starczy, czy że pracy nie może
znaleźć. Członek establishmentu, niewątpliwie ustawiony. Słowem
taki, jakich się z definicji nie lubi. Ale gdy spojrzałam mu w
oczy, to mi się zrobiło chłopa żal.
Bo
w jego oczach była rozpacz z domieszką paniki.
Trzej
mężczyźni, trzej ojcowie, całkiem inni, przedstawiciele całkiem
różnych zawodów i grup społecznych. Ale coś ich łączy. Żaden
jakoś nie przejawia entuzjazmu na myśl o przyszłym kandydacie na
zięcia. Matki coś tam sobie roją o przyszłych wnukach, byle nie
za wcześnie, rzecz jasna, o romantycznych chwilach,
z których, być może, zwierzą się im córki. Ojcowie nie. Żaden
się nie cieszy, że z tym chłopakiem córki można będzie obejrzeć
mecz, pogadać o samochodach, czy co tam jeszcze faceci lubią razem
robić.
Bo
chłopak córki to wróg i już.
Co
ciekawe, taka sytuacja trwa aż do ślubu. A po ślubie jest już
całkiem na odwyrtkę. Teściu jest tym fajnym, od oglądania meczu.
A teściowa – wiadomo.
Ale
to daleka przyszłość. Na razie jest po prostu tak:
Źródło: www.demoty.pl |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz