Daleko
na północy Europy leży kraj, słabo zaludniony, mocno za to
zadrzewiony, w którym ludzie porozumiewają się absolutnie
niezrozumiałym dla reszty świata językiem, a dzieci – niebywałe
– lubią chodzić do szkoły. Kraj ten słynie z telefonów i
zabawnych stworków spędzających lato w swej dolinie.
A
także z systemu edukacji, uznanego obecnie za najlepszy na świecie.
O
fińskim systemie edukacji pisać dziś nie będę. Kogo temat
interesuje, znajdzie sporo informacji tutaj. Krótko: w Finlandii
nieźle opłacani nauczyciele, przedstawiciele szanowanej grupy
zawodowej – podkreślam, to nie oksymoron – wychowują i edukują
młode pokolenie najskuteczniej na świecie. Dziatwa do szkół się
garnie, nie jest narażona na stres, uzyskuje maksimum pomocy od
belfrów. Za darmo. Nie za darmo. Bo te wysokie pensje nauczycieli,
darmowe posiłki w szkolnych stołówkach, darmowy dojazd do szkoły,
z najbardziej nawet odległych wiosek, muszą kosztować niemało. I
kosztują, tyle że fiński budżet nie skąpi kasy z podatków. Gdy
dziatwa dorasta i opuszcza szkołę, a potem uniwersyteckie mury,
kształci się nadal. Finowie lubią się dokształcać i czytać.
Nader często podkreślają znaczenie czytelnictwa i okazują niemal
kult wiedzy.
Jak
jest u nas – wszyscy wiemy. O kolejnych reformach szkolnictwa także
nie zamierzam dziś pisać. To, że nasze szkolnictwo cierpi na ostry
zespół braku kasy, to oczywista oczywistość.
Ale
jednak, coś nas z tym fińskim modelem łączy. W naszym kraju też
promuje się czytelnictwo, cała Polska czyta dzieciom. Mamy coś za
darmo. Mamy biblioteki rejonowe i szkolne. Ups. To znaczy – jeszcze
mamy.
Oto
bowiem, Michał Boni, Minister Administracji i Cyfryzacji,ogłosił projekt założeń ustawy o poprawie warunków świadczenia usług przez JST umożliwiający wykonywanie zadań biblioteki szkolnej przez
bibliotekę publiczną.
Poprawa
warunków świadczenia bla, bla, bla. Gdy nie wiadomo o co chodzi,
chodzi, najpewniej, o pieniądze. O te szkolne bibliotekarki,
pracujące co 45 minut, w przerwach pomiędzy piciem kawy. Które to
panie należy zwolnić a samorządom zezwolić na scalenie bibliotek.
Jak się komuś zachciewa takiej fanaberii jak książki to proszę
bardzo, będzie jedna biblioteka w mieście, niech do niej rodzice z
gówniarzami zasuwają. Nawet lepsza będzie, jak się scali i
powrzuca do niej książki ze wszystkich bibliotek to księgozbiór
będzie, że ho ho! No i będzie zatrudniała pracowników na co
najwyżej trzech etatach.
A w
ogóle po co biblioteki? To przecież piractwo, całkiem jak
ściąganie plików z internetu. Ktoś chce czytać książki za
darmo? A dlaczego za darmo, kupić nie łaska? Komuna umarła, nie ma
nic za darmo. Mniejsza o autorów, ale wydawnictwa płacą podatki i
generują PKB. A biblioteki tylko koszty generują.
A
książki po co w ogóle czytać? Jeszcze taki oczytany zacznie, o
zgrozo, myśleć. I co wtedy?
Zagalopowałam
się. Wierzę, bo bardzo chcę wierzyć, że nie taki jest tok
rozumowania Ustawodawcy. Wierzę, że Ustawodawca desperacko szuka
sposobów na łatanie budżetu i w tej desperacji wpada czasem na
głupie pomysły. Ktoś jednak musi Ustawodawcy głupotę tych
pomysłów uświadomić.
Dlatego
proszę o kliknięcie w poniższy link.
Proszę
o zabranie głosu w tej sprawie.
Proszę
o podpisanie listu otwartego do ministra.
Wierzę,
bo bardzo chcę wierzyć, że ktoś nas wysłucha.