wtorek, 26 lutego 2013

Polskie biblioteki a sprawa fińska

Daleko na północy Europy leży kraj, słabo zaludniony, mocno za to zadrzewiony, w którym ludzie porozumiewają się absolutnie niezrozumiałym dla reszty świata językiem, a dzieci – niebywałe – lubią chodzić do szkoły. Kraj ten słynie z telefonów i zabawnych stworków spędzających lato w swej dolinie.
A także z systemu edukacji, uznanego obecnie za najlepszy na świecie.

O fińskim systemie edukacji pisać dziś nie będę. Kogo temat interesuje, znajdzie sporo informacji tutaj. Krótko: w Finlandii nieźle opłacani nauczyciele, przedstawiciele szanowanej grupy zawodowej – podkreślam, to nie oksymoron – wychowują i edukują młode pokolenie najskuteczniej na świecie. Dziatwa do szkół się garnie, nie jest narażona na stres, uzyskuje maksimum pomocy od belfrów. Za darmo. Nie za darmo. Bo te wysokie pensje nauczycieli, darmowe posiłki w szkolnych stołówkach, darmowy dojazd do szkoły, z najbardziej nawet odległych wiosek, muszą kosztować niemało. I kosztują, tyle że fiński budżet nie skąpi kasy z podatków. Gdy dziatwa dorasta i opuszcza szkołę, a potem uniwersyteckie mury, kształci się nadal. Finowie lubią się dokształcać i czytać. Nader często podkreślają znaczenie czytelnictwa i okazują niemal kult wiedzy.

Jak jest u nas – wszyscy wiemy. O kolejnych reformach szkolnictwa także nie zamierzam dziś pisać. To, że nasze szkolnictwo cierpi na ostry zespół braku kasy, to oczywista oczywistość.

Ale jednak, coś nas z tym fińskim modelem łączy. W naszym kraju też promuje się czytelnictwo, cała Polska czyta dzieciom. Mamy coś za darmo. Mamy biblioteki rejonowe i szkolne. Ups. To znaczy – jeszcze mamy.

Oto bowiem, Michał Boni, Minister Administracji i Cyfryzacji,ogłosił projekt założeń ustawy o poprawie warunków świadczenia usług przez JST umożliwiający wykonywanie zadań biblioteki szkolnej przez bibliotekę publiczną.

Poprawa warunków świadczenia bla, bla, bla. Gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi, najpewniej, o pieniądze. O te szkolne bibliotekarki, pracujące co 45 minut, w przerwach pomiędzy piciem kawy. Które to panie należy zwolnić a samorządom zezwolić na scalenie bibliotek. Jak się komuś zachciewa takiej fanaberii jak książki to proszę bardzo, będzie jedna biblioteka w mieście, niech do niej rodzice z gówniarzami zasuwają. Nawet lepsza będzie, jak się scali i powrzuca do niej książki ze wszystkich bibliotek to księgozbiór będzie, że ho ho! No i będzie zatrudniała pracowników na co najwyżej trzech etatach.

A w ogóle po co biblioteki? To przecież piractwo, całkiem jak ściąganie plików z internetu. Ktoś chce czytać książki za darmo? A dlaczego za darmo, kupić nie łaska? Komuna umarła, nie ma nic za darmo. Mniejsza o autorów, ale wydawnictwa płacą podatki i generują PKB. A biblioteki tylko koszty generują.

A książki po co w ogóle czytać? Jeszcze taki oczytany zacznie, o zgrozo, myśleć. I co wtedy?

Zagalopowałam się. Wierzę, bo bardzo chcę wierzyć, że nie taki jest tok rozumowania Ustawodawcy. Wierzę, że Ustawodawca desperacko szuka sposobów na łatanie budżetu i w tej desperacji wpada czasem na głupie pomysły. Ktoś jednak musi Ustawodawcy głupotę tych pomysłów uświadomić.

Dlatego proszę o kliknięcie w poniższy link.


Proszę o zabranie głosu w tej sprawie.
Proszę o podpisanie listu otwartego do ministra.
Wierzę, bo bardzo chcę wierzyć, że ktoś nas wysłucha.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz