czwartek, 8 listopada 2012

Ratunku, moje dziecko klnie jak szewc

W moich szkolnych czasach nosiło się w tornistrze „Dzienniczek ucznia”, malutką książeczkę do której nauczyciele wpisywali wszystkie stopnie oraz uwagi. Każdy rodzic winien był regularnie zapoznawać się z wpisami i poświadczać to własnoręcznym podpisem. Pamiętam jak podsuwałam dzienniczek ojcu, zawsze rano, kiedy już miał w jednej ręce aktówkę a w drugiej klamkę od drzwi wejściowych. Podpisywał, może i planując wieczorną pogadankę na temat zawartości dzienniczka, zawsze jednak o niej zapominał.

Dzienniczki miały jednak poważną wadę – były maleńkie, formatu A6 bodajże, i miały zaledwie kilkanaście stron. Bywało, że cała twórczość nauczycielska, z uwagami na czele, po prostu się w nich nie mieściła.

W szkole mojej córki, zamiast dzienniczków, funkcjonują „Zeszyty do korespondencji”. Zwykłe zeszyty, do których nauczyciele wpisują ważne komunikaty, zmiany w planie lekcji, informacje z jakiej ilości kasy rodzice muszą wyskoczyć i na co tak kasa zostanie przeznaczona. No i, naturalnie uwagi. Zwłaszcza uwagi.

Zasady dotyczące zeszytów są takie same jak te, które wiele lat temu obowiązywały odnośnie dzienniczków. Mam się zapoznawać i poświadczać.

Zapoznałam się zatem niedawno i poświadczyłam zapoznanie, z uwagą o takiej oto treści:

„Uczennica powiedziała na lekcji „brzydkie” słowo.”

Przystąpiwszy do indagacji ustaliłam, że owo brzydkie słowo brzmiało: dupa. Użyte zostało w zdaniu „Mam to w dupie”, które to zdanie było wyrazem frustracji spowodowanej niemożnością rozwiązania zadania z matematyki.

Wychowawczyni mojej córki to osoba rozsądna, nie mająca w zwyczaju robić afery z byle czego. Uznała widać, że „dupa” to, choć stanowczo niepiękne, jednak również nie najgorsze ze słów, które można usłyszeć podczas lekcji. Stąd cudzysłów, jak sądzę. Z nauczycielskiego obowiązku, uwagę jednak wpisała. Ja, z rodzicielskiego obowiązku, uwagę podpisałam. A potem zafundowałam dziecku dłuuuga rozmowę o przeklinaniu i brzydkich słowach.

A teraz podzielę się z Wami moimi poglądami na powyższe. Kto chce niech czyta, kto nie chce niech zmyka, bo ostrzegam że tekst będzie długi, prawie jak wzmiankowana rozmowa.

Zacznijmy od zabawnej historii, która przydarzyła mi się naprawdę.

Rzecz działa się kilka lat temu, Młoda mogła mieć może z 4 – 5 lat. Czekaliśmy na przystanku na autobus – miał przyjechać za 15 minut. 15 minut dla czterolatki – toż to wieczność cała! Trzeba było wymyślić jakąś zabawę, żeby się dziecko nie znudziło i nie zaczęło jęczeć. No i wymyśliliśmy...

Udawaliśmy mianowicie, że Młoda stała się nagle niewidzialna. Rozmawialiśmy z nią, unikając patrzenia w jej kierunku, rozglądając się teatralnie dookoła i udzielając pouczeń w rodzaju: „Jak przyjedzie autobus, podasz rękę mamusi i wsiądziemy razem, a teraz lepiej się nie ruszaj bo cię nie widzimy i możesz się zgubić”. Mała siedziała więc grzecznie na ławce, majtała nogami i zaśmiewała się do rozpuku. Kilku osobom na przystanku także umililiśmy monotonię oczekiwania.

Wspomniałam już o 15 minutach? Ach, tak. Czterolatka potrafi się skupić na zabawie średnio przez 5 minut. 15 to stanowczo za długo. Problem pojawił się w chwili, gdy zabawa zaczęła ją nudzić. A nas jeszcze nie...

Nie pamiętam już czy przeoczyliśmy czy też zlekceważyliśmy oczywiste sygnały że u dziecka 'wkurw się rodzi”. Kiedy już nie z zachwytem, a ze zniecierpliwieniem na nasze pytania: „Gdzie ona jest?” odpowiadała: „No tutaj jestem.” Kiedy ucichło radosne chichotanie, a zastąpiły je burzowe pomruki i coraz bardziej rozpaczliwe próby wpłynięcia na nasze zachowanie brzmiące mniej więcej: „No ej, no ej, ej, no!”. Kiedy wreszcie, koncentrując się maksymalnie i wkładając w to możliwie najwięcej emocji, wyartykułowała: „No przestańcie już!”.

Wiem, paskudnie się zachowaliśmy. Nie licząc się z uczuciami dziecka kontynuowaliśmy to przedstawienie, bo po prostu nas – dorosłych - bawiło. Ale to jest temat na inny wpis, jeszcze do niego wrócę.

Wracajmy do historii z przystanku. W pewnym momencie Mała nie zdołała się powstrzymać, na kolejne pytanie „Gdzie ona jest?” wrzasnęła z mocą:

„No, kurwa, tu jestem!”

To jeszcze nie koniec.

Zapanowała konsternacja, ktoś z przypadkowych widzów roześmiał się ukradkiem. Wtedy do akcji wkroczył mój najmilszy poślubiony, próbując uratować naszą rodzicielska reputację.

„Ależ Myszeczko” odezwał się tymi słowy, a w jego głosie pobrzmiewało zdumienie i lekka odraza. „Jak ty mówisz? Kto tak w ogóle mówi?'

„Mama” odparło krótko moje kochane dziecko.

I tyle, jeżeli chodzi o rodzicielska reputację.


Uwielbiam opowiadać tą historyjkę. Nie tylko dlatego, że uważam ją za zabawną, także dlatego, że wyciągnęłam z niej ważne wnioski. A oto i one:


To, że dzieci powtarzają to co usłyszą od rodziców, to fakt powszechnie znany, nie warto się o tym rozpisywać. Nawet wtedy, gdy, błędnie, sądzimy, że nie słyszą, i tak zdołają jakoś wychwycić właśnie to, czego nie chcielibyśmy aby usłyszały. Taką zadziwiająca zdolność mają i już.

Wiemy wszyscy o tym że rodzinny dom to nie jedyne miejsce gdzie nasze dzieciaki narażone są na usłyszenie słów powszechnie uważanych za obelżywe. Tym niemniej jednak, uderzcie się w piersi – kto z Was nigdy, ale to przenigdy nie użył grubszego słowa?

Gratuluję tym, którzy odpowiedzieli: ja. Ale wiecie co? Jesteście w mniejszości.

Zdecydowana większość z nas, rzadziej lub częściej, ale jednak, mięskiem rzuca.
Ta sama zdecydowana większość nie toleruje tego u swoich dzieci.
Coś tu jest nie tak, hipokryzją to delikatnie zalatuje.

Wszak autorzy wszystkich poradników traktujących o wychowaniu dzieci apelują: Daj przykład, nigdy nie rób sam/a czegoś, czego Twoje dziecko robić nie powinno.

Ktoś mógłby powiedzieć, że co uchodzi dorosłemu, nie uchodzi dziecku. Co wolno wojewodzie... .Nie zgodzę się. Tak, istnieją sfery życia dotyczące wyłącznie dorosłych. Praca na etacie, dajmy na to. Albo kredyt we frankach szwajcarskich. Albo uprawianie seksu. Kultura słowa jednak nie jest jedną z tych sfer. Decyzja co uznajemy za dobre, a co za złe, tym bardziej nie.

Dlaczego tak bardzo rażą nas wulgaryzmy, zwłaszcza u dzieci?

Ponieważ przeklinanie jest nieeleganckie, niekulturalne, dla części z Was jest nawet grzechem – nie takim z najcięższej kategorii, ale jednak.

Jeżeli zastanowić się nad tym, skąd u nas to głębokie przekonanie o naganności używania wulgaryzmów, to wielu z nas dojdzie do wniosku, że po prostu, tak nas wychowano. I teraz my tak samo wychowujemy nasze dzieci, jednocześnie, od czasu do czasu, sami puszczając wiąchę.

Zakładam, że pokolenie naszych rodziców przeklinało rzadziej. Moim, owszem, zdarzało się. Starszym ludziom dzisiaj także się zdarza, jednak rzadziej i mniej, hmm, barwnie niż nam czy młodzieży. Ale w to że pokolenie 60+ nie przeklina i nie przeklinało nigdy, nie uwierzę.

Tak więc nasi nieco mniej przeklinający rodzice wpoili nam zakaz przeklinania, który łamiemy i którego wpojenie dzieciom uważamy za imperatyw. Wszyscy.

Ukarać lub choćby upomnieć dziecko za przeklinanie jest gotowy zarówno ten, kto nigdy lub prawie nigdy nie rzucił grubszym słowem, jak i człowiek, który używa wulgaryzmów w mowie tam, gdzie w piśmie znalazły by się przecinki.

Albowiem wpojono nam jedynie zakaz, nie wewnętrzne przekonanie że należy go stosować.
Bo tak naprawdę, wielu z nas uważa przeklinanie za nieszkodliwe (nikomu się nic nie stanie), a w dodatku powszechne (wszyscy tak robią). Upominamy lub karzemy jednak dzieci odruchowo, tak jak nas upominali lub karali nasi rodzice. To coś jak powiedzieć „Na zdrowie” gdy ktoś kichnie.

Przypuszczam że w przyszłości da to tak samo mizerne efekty jak wysiłki naszych rodziców. Nasze dzieci będą przeklinać jako i my przeklinamy. I będą upominać i wstydzić się za Wasze wnuki.

No więc co, spytacie? Zaakceptować to że dzieciaki jada taką łaciną, że uszy więdną? Mieć nadzieję, że to im z wiekiem przejdzie? Jest na to szansa. Ignorować całkowicie? To działa w przypadku maluchów, z naszymi dzieciakami może się nie udać.

Ja postanowiłam przeklinające dziecko częściowo zaakceptować, a przeklinanie oswoić.

Po dłuższym procesie tentegowania w głowie, ustaliłam i wyłożyłam Młodej kilka zasad dotyczących przeklinania.

Akceptuję użycie brzydkich słów, także tych zdecydowanie brzydszych niż „dupa”, gdy są wyrazem silnych emocji. Dopuszczam możliwość, że Młodej się czasami coś wyrwie. Niechaj będzie to jednak pojedyncze słowo a nie zestaw wulgaryzmów poprzetykany tu i ówdzie zaimkami osobowymi. I niech to słowo będzie użyte stosownie do sytuacji. Oba powyższe przykłady użycia, ten z uwagi i ten z przystanku, są dla mnie do przyjęcia, z zastrzeżeniem tego że:

Staramy się powściągnąć język gdy sytuacja tego wymaga, w szkole, na urodzinowym przyjęciu u babci, w rozmowie z obcą osobą. Klniemy wyłącznie przy ludziach, którym to nie przeszkadza.

Nigdy, przenigdy, nie zaakceptuję wyzwisk pod adresem innej osoby. Nawet wyzwisk „łagodnych”, takich bez użycia wulgaryzmów. Za zdecydowanie bardziej naganne uważam powiedzenie komuś „Ty idioto”, niż „No, kurwa, tu jestem”. Ale to już nie kwestia kultury języka, tylko szacunku dla drugiego człowieka.

Tę ostatnia zasadę uważam za najważniejszą, a i tak zdarzyło mi się ją złamać. Nazwałam kiedyś obcego człowieka „ciulem”. Po tym, jak wjeżdżając pod prąd w jednokierunkową ulicę, o mały włos przejechałby Młodą. Może i pożałowałabym swojego zachowania, gdyby nie reakcja tego faceta.

Facet zatrzymał bowiem samochód i wysiadł, a jego mowa ciała przekazywała jasny komunikat: „Teraz ci walnę”. Chyba się jednak zorientował, że nie ma do czynienia, jak początkowo mniemał, z babą z siatami, tylko z rozjuszoną samicą, dziecku której zagroził, bo z walnięcia zrezygnował.

Pełen „słusznego” oburzenia zapytał tylko:
„Jak można tak kląć przy dziecku??”

I z tym pytaniem Was zostawiam.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz