środa, 5 grudnia 2012

Skąd się biorą dzieci, czyli o tym, jak (nie) porozmawiałam z córką o seksie



Zaczęłam się ostatnio martwić. No bo Młoda ma już 9 lat, pod bluzką coś jej zaczyna rosnąć, okres dojrzewania tuż tuż. A tymczasem, w temacie seksu, jest nie do końca uświadomiona. Niby wie wszystko o ciąży, że dziewięć miesięcy w brzuchu, potem szpital i taraaaaam, jest dzidzia. Nie wie jedynie tego, skąd ta dzidzia się w brzuchu wzięła. Tak sądziłam.

Pomimo licznych wysiłków nie udało mi się uzyskać odpowiedzi na pytanie, kiedy jest właściwy czas na uświadomienie dziecka. Program szkolny przewiduje początek edukacji seksualnej w czwartej klasie. No to może odpuścić i niech szkoła to za mnie załatwi? Córka znajomych, zapytana o tę edukację powiedziała: „Ciocia, oni nam animowanego pornosa puścili”. No to może jednak nie.

Nie jestem pruderyjna, a gdzie tam. Ale perspektywa wytłumaczenia dziecku jak przebiega zapłodnienie i czym dokładnie jest seks, po prostu mnie przeraża. A przecież musi nadejść moment, kiedy tłumaczenie, że jajeczko i nasionko się łączą, nie wystarczy.

Przypomniałam sobie zdanie z jakiegoś pisma dla rodziców: Podsuń dziecku odpowiednie książki.

Podsuń. To podsuwanie wyobrażałam sobie tak: Siedzimy obie przy stole, nic właściwie nie robiąc i nie patrząc na siebie. W pewnej chwili ja, takim ukradkowo-wężowym ruchem, przesuwam odpowiednią książkę po stole, w kierunku Młodej, równocześnie stwierdzając konieczność pomalowania sufitu. Po czym natychmiast zwiewam. Nie wiem dlaczego, ale w mojej wizji zwiewam zawsze, w te pędy. A Młoda, z otwartymi ustami i kiwając głową, zagłębia się w lekturze.

Podsuwanie odpowiednich lektur odbyło się zupełnie inaczej.

Z okazji siódmych urodzin Młoda otrzymała, między innymi, taką oto książkę:

Odkrywca. Jedna encyklopedia- cały świat wiedzy!
Sean Callery, Clive
Gifford, dr Mike Goldsmith, "Odkrywca", Wydawnictwo Olejsiuk, 2009.


Ponieważ Młoda chłonie wiedzę jak przedstawiciel grupy Demospongiae wodę, książka wkrótce została przeczytana od deski do deski. Przeczytana przeze mnie, bo z samodzielnym przeczytaniem tak opasłego tomiszcza moje dziecko jeszcze sobie wtedy nie radziło. I wtedy też podjęłam pierwszą próbę seksualnego uświadomienia córki. Dotarłyśmy do tej oto strony i pomyślałam że, no ok, nadszedł czas, przeczytam, co tu fachowcy napisali i będzie z głowy.

Sean Callery, Clive
Gifford, dr Mike Goldsmith, "Odkrywca", Wydawnictwo Olejsiuk, 2009, str. 152-153.


Młoda zobaczyła jednak duży rysunek i zapłodnienie przestało ją interesować. Kwestią wymagającą natychmiastowego i wyczerpującego omówienia stało się „Jak bardzo boli poród?” Z ulgą przekazałam jej więc całą wiedzę jaką posiadam na temat znieczulenia (zastrzyk??? w kręgosłup??? to ja już wolę żeby normalnie bolało!!! niemożliwe, żeby normalnie bolało bardziej niż zastrzyk!!!), porodu naturalnego i cesarskiego cięcia. Po czym stwierdziłam, że już późno i czas spać. A następnego dnia zaczęłyśmy od następnej strony.

Minęły prawie dwa lata. Temat porodu i związanego z nim bólu powracał czasami, na pewien czas zmienił się nawet w lekką obsesję. Temat zapłodnienia nie istniał.

Latem moje dziecko z kilkoma koleżankami postanowiło zorganizować piknik. Tzn. słowa na P. nie użyła, bo głośne jego wypowiedzenie wróży gwałtowne opady. To było raczej: „Mamo, weźmiemy kocyk i coś do jedzenia i zrobimy sobie, no wiesz, tu pod blokiem.” „No jasne, idźcie, tu masz kocyk, tu wodę i kubeczki, o, i czereśnie wam dam.” „Eee, czereśnie, dobra, ale daj jeszcze kasę na chipsy.” „NIE. No dobra, jedną paczkę.” „Jedną paczkę? Na cztery? No co ty?”.

No i poszły. Prócz kocyka, czereśni i kasy na chipsy zabrały także książki, co mnie niezmiernie ucieszyło. Z okna widziałam jak, leżąc na kocyku i obżerając się chipsami, wertują książki, gadają i śmieją się. Normalnie, jak to dziewczyny. Co mi się nie podobało to fakt, że  we trzy uwaliły się na kocyku w cieniu Robalowego Drzewa, a czwarta, młodsza siostra jednej z koleżanek, siedziała samotnie na ławce w słońcu. No cóż, tak bywa, różnica wieku. Interweniować nie zdążyłam, bo Robalowe Drzewo dało znać o sobie, sypnęło robalami i piknik się skończył z piskiem i wrzaskiem.

I znowu minęło kilka miesięcy, panta rei, niech to diabli. Porządkowałyśmy z Młodą jej półki, jako że, niedostatecznie systematycznie porządkowane, szybko zaczynają przypominać czarną dziurę. Odnalazłyśmy przy tej okazji tuzin zagubionych zabawek, pamiątek i innych dupereli. I odnalazłyśmy opisaną wyżej pozycję. Oj, wybaczcie, od tego pisania o seksie już mi się wszystko kojarzy. Pozycję książkową odnalazłyśmy.

Ooo, mamo, moja ulubiona encyklopedia!” Gwoli ścisłości, każdy z odnalezionych przy sprzątaniu przedmiotów był tym ulubionym. „A pamiętasz jak robiłyśmy, no wiesz co, z dziewczynami w lecie? Przeczytałyśmy wtedy to”.

I otwiera na stronach 152-153.

I wiesz, musiałyśmy Hanię odgonić, ona jest za mała, a to przecież NIE DLA DZIECI. Ale chipsy jej dałyśmy.

A jednak. Z tym podsuwaniem książek to nie takie głupie.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz