W moich szkolnych czasach
nosiło się w tornistrze „Dzienniczek ucznia”, malutką
książeczkę do której nauczyciele wpisywali wszystkie stopnie oraz
uwagi. Każdy rodzic winien był regularnie zapoznawać się z
wpisami i poświadczać to własnoręcznym podpisem. Pamiętam jak
podsuwałam dzienniczek ojcu, zawsze rano, kiedy już miał w jednej
ręce aktówkę a w drugiej klamkę od drzwi wejściowych.
Podpisywał, może i planując wieczorną pogadankę na temat
zawartości dzienniczka, zawsze jednak o niej zapominał.
Dzienniczki miały jednak
poważną wadę – były maleńkie, formatu A6 bodajże, i miały
zaledwie kilkanaście stron. Bywało, że cała twórczość
nauczycielska, z uwagami na czele, po prostu się w nich nie
mieściła.
W szkole mojej córki,
zamiast dzienniczków, funkcjonują „Zeszyty do korespondencji”.
Zwykłe zeszyty, do których nauczyciele wpisują ważne komunikaty,
zmiany w planie lekcji, informacje z jakiej ilości kasy rodzice
muszą wyskoczyć i na co tak kasa zostanie przeznaczona. No i,
naturalnie uwagi. Zwłaszcza uwagi.
Zasady dotyczące
zeszytów są takie same jak te, które wiele lat temu obowiązywały
odnośnie dzienniczków. Mam się zapoznawać i poświadczać.
Zapoznałam się zatem
niedawno i poświadczyłam zapoznanie, z uwagą o takiej oto treści:
„Uczennica powiedziała
na lekcji „brzydkie” słowo.”
Przystąpiwszy do
indagacji ustaliłam, że owo brzydkie słowo brzmiało: dupa. Użyte
zostało w zdaniu „Mam to w dupie”, które to zdanie było
wyrazem frustracji spowodowanej niemożnością rozwiązania zadania
z matematyki.
Wychowawczyni mojej córki
to osoba rozsądna, nie mająca w zwyczaju robić afery z byle czego.
Uznała widać, że „dupa” to, choć stanowczo niepiękne, jednak
również nie najgorsze ze słów, które można usłyszeć podczas
lekcji. Stąd cudzysłów, jak sądzę. Z nauczycielskiego obowiązku,
uwagę jednak wpisała. Ja, z rodzicielskiego obowiązku, uwagę
podpisałam. A potem zafundowałam dziecku dłuuuga rozmowę o
przeklinaniu i brzydkich słowach.
A teraz podzielę się z
Wami moimi poglądami na powyższe. Kto chce niech czyta, kto nie
chce niech zmyka, bo ostrzegam że tekst będzie długi, prawie jak
wzmiankowana rozmowa.
Zacznijmy od zabawnej
historii, która przydarzyła mi się naprawdę.
Rzecz działa się kilka
lat temu, Młoda mogła mieć może z 4 – 5 lat. Czekaliśmy na
przystanku na autobus – miał przyjechać za 15 minut. 15 minut dla
czterolatki – toż to wieczność cała! Trzeba było wymyślić
jakąś zabawę, żeby się dziecko nie znudziło i nie zaczęło
jęczeć. No i wymyśliliśmy...
Udawaliśmy mianowicie,
że Młoda stała się nagle niewidzialna. Rozmawialiśmy z nią,
unikając patrzenia w jej kierunku, rozglądając się teatralnie
dookoła i udzielając pouczeń w rodzaju: „Jak przyjedzie autobus,
podasz rękę mamusi i wsiądziemy razem, a teraz lepiej się nie
ruszaj bo cię nie widzimy i możesz się zgubić”. Mała siedziała
więc grzecznie na ławce, majtała nogami i zaśmiewała się do
rozpuku. Kilku osobom na przystanku także umililiśmy monotonię
oczekiwania.
Wspomniałam już o 15
minutach? Ach, tak. Czterolatka potrafi się skupić na zabawie
średnio przez 5 minut. 15 to stanowczo za długo. Problem pojawił
się w chwili, gdy zabawa zaczęła ją nudzić. A nas jeszcze
nie...
Nie pamiętam już czy
przeoczyliśmy czy też zlekceważyliśmy oczywiste sygnały że u
dziecka 'wkurw się rodzi”. Kiedy już nie z zachwytem, a ze
zniecierpliwieniem na nasze pytania: „Gdzie ona jest?”
odpowiadała: „No tutaj jestem.” Kiedy ucichło radosne
chichotanie, a zastąpiły je burzowe pomruki i coraz bardziej
rozpaczliwe próby wpłynięcia na nasze zachowanie brzmiące mniej
więcej: „No ej, no ej, ej, no!”. Kiedy wreszcie, koncentrując
się maksymalnie i wkładając w to możliwie najwięcej emocji,
wyartykułowała: „No przestańcie już!”.
Wiem, paskudnie się
zachowaliśmy. Nie licząc się z uczuciami dziecka kontynuowaliśmy
to przedstawienie, bo po prostu nas – dorosłych - bawiło. Ale to
jest temat na inny wpis, jeszcze do niego wrócę.
Wracajmy do historii z
przystanku. W pewnym momencie Mała nie zdołała się powstrzymać,
na kolejne pytanie „Gdzie ona jest?” wrzasnęła z mocą:
„No, kurwa, tu jestem!”
To jeszcze nie koniec.
Zapanowała konsternacja,
ktoś z przypadkowych widzów roześmiał się ukradkiem. Wtedy do
akcji wkroczył mój najmilszy poślubiony, próbując uratować
naszą rodzicielska reputację.
„Ależ Myszeczko”
odezwał się tymi słowy, a w jego głosie pobrzmiewało zdumienie i
lekka odraza. „Jak ty mówisz? Kto tak w ogóle mówi?'
„Mama” odparło
krótko moje kochane dziecko.
I tyle, jeżeli chodzi o
rodzicielska reputację.
Uwielbiam opowiadać tą
historyjkę. Nie tylko dlatego, że uważam ją za zabawną, także
dlatego, że wyciągnęłam z niej ważne wnioski. A oto i one:
To, że dzieci powtarzają
to co usłyszą od rodziców, to fakt powszechnie znany, nie warto
się o tym rozpisywać. Nawet wtedy, gdy, błędnie, sądzimy, że
nie słyszą, i tak zdołają jakoś wychwycić właśnie to, czego
nie chcielibyśmy aby usłyszały. Taką zadziwiająca zdolność
mają i już.
Wiemy wszyscy o tym że
rodzinny dom to nie jedyne miejsce gdzie nasze dzieciaki narażone są
na usłyszenie słów powszechnie uważanych za obelżywe. Tym
niemniej jednak, uderzcie się w piersi – kto z Was nigdy, ale to
przenigdy nie użył grubszego słowa?
Gratuluję tym, którzy
odpowiedzieli: ja. Ale wiecie co? Jesteście w mniejszości.
Zdecydowana większość
z nas, rzadziej lub częściej, ale jednak, mięskiem rzuca.
Ta sama zdecydowana
większość nie toleruje tego u swoich dzieci.
Coś tu jest nie tak,
hipokryzją to delikatnie zalatuje.
Wszak autorzy wszystkich
poradników traktujących o wychowaniu dzieci apelują: Daj przykład,
nigdy nie rób sam/a czegoś, czego Twoje dziecko robić nie powinno.
Ktoś mógłby
powiedzieć, że co uchodzi dorosłemu, nie uchodzi dziecku. Co wolno
wojewodzie... .Nie zgodzę się. Tak, istnieją sfery życia
dotyczące wyłącznie dorosłych. Praca na etacie, dajmy na to. Albo
kredyt we frankach szwajcarskich. Albo uprawianie seksu. Kultura
słowa jednak nie jest jedną z tych sfer. Decyzja co uznajemy za
dobre, a co za złe, tym bardziej nie.
Dlaczego tak bardzo rażą
nas wulgaryzmy, zwłaszcza u dzieci?
Ponieważ przeklinanie
jest nieeleganckie, niekulturalne, dla części z Was jest nawet
grzechem – nie takim z najcięższej kategorii, ale jednak.
Jeżeli zastanowić się
nad tym, skąd u nas to głębokie przekonanie o naganności używania
wulgaryzmów, to wielu z nas dojdzie do wniosku, że po prostu, tak
nas wychowano. I teraz my tak samo wychowujemy nasze dzieci,
jednocześnie, od czasu do czasu, sami puszczając wiąchę.
Zakładam, że pokolenie
naszych rodziców przeklinało rzadziej. Moim, owszem, zdarzało się.
Starszym ludziom dzisiaj także się zdarza, jednak rzadziej i mniej,
hmm, barwnie niż nam czy młodzieży. Ale w to że pokolenie 60+
nie przeklina i nie przeklinało nigdy, nie uwierzę.
Tak więc nasi nieco
mniej przeklinający rodzice wpoili nam zakaz przeklinania, który
łamiemy i którego wpojenie dzieciom uważamy za imperatyw. Wszyscy.
Ukarać lub choćby
upomnieć dziecko za przeklinanie jest gotowy zarówno ten, kto nigdy
lub prawie nigdy nie rzucił grubszym słowem, jak i człowiek, który
używa wulgaryzmów w mowie tam, gdzie w piśmie znalazły by się
przecinki.
Albowiem wpojono nam
jedynie zakaz, nie wewnętrzne przekonanie że należy go stosować.
Bo tak naprawdę, wielu z
nas uważa przeklinanie za nieszkodliwe (nikomu się nic nie stanie),
a w dodatku powszechne (wszyscy tak robią). Upominamy lub karzemy
jednak dzieci odruchowo, tak jak nas upominali lub karali nasi
rodzice. To coś jak powiedzieć „Na zdrowie” gdy ktoś kichnie.
Przypuszczam że w
przyszłości da to tak samo mizerne efekty jak wysiłki naszych
rodziców. Nasze dzieci będą przeklinać jako i my przeklinamy. I
będą upominać i wstydzić się za Wasze wnuki.
No więc co, spytacie?
Zaakceptować to że dzieciaki jada taką łaciną, że uszy więdną?
Mieć nadzieję, że to im z wiekiem przejdzie? Jest na to szansa.
Ignorować całkowicie? To działa w przypadku maluchów, z naszymi
dzieciakami może się nie udać.
Ja postanowiłam
przeklinające dziecko częściowo zaakceptować, a przeklinanie
oswoić.
Po dłuższym procesie
tentegowania w głowie, ustaliłam i wyłożyłam Młodej kilka zasad
dotyczących przeklinania.
Akceptuję użycie
brzydkich słów, także tych zdecydowanie brzydszych niż „dupa”,
gdy są wyrazem silnych emocji. Dopuszczam możliwość, że Młodej
się czasami coś wyrwie. Niechaj będzie to jednak pojedyncze słowo
a nie zestaw wulgaryzmów poprzetykany tu i ówdzie zaimkami
osobowymi. I niech to słowo będzie użyte stosownie do sytuacji.
Oba powyższe przykłady użycia, ten z uwagi i ten z przystanku, są
dla mnie do przyjęcia, z zastrzeżeniem tego że:
Staramy się powściągnąć
język gdy sytuacja tego wymaga, w szkole, na urodzinowym przyjęciu
u babci, w rozmowie z obcą osobą. Klniemy wyłącznie przy
ludziach, którym to nie przeszkadza.
Nigdy, przenigdy, nie
zaakceptuję wyzwisk pod adresem innej osoby. Nawet wyzwisk
„łagodnych”, takich bez użycia wulgaryzmów. Za zdecydowanie
bardziej naganne uważam powiedzenie komuś „Ty idioto”, niż
„No, kurwa, tu jestem”. Ale to już nie kwestia kultury języka,
tylko szacunku dla drugiego człowieka.
Tę ostatnia zasadę
uważam za najważniejszą, a i tak zdarzyło mi się ją złamać.
Nazwałam kiedyś obcego człowieka „ciulem”. Po tym, jak
wjeżdżając pod prąd w jednokierunkową ulicę, o mały włos
przejechałby Młodą. Może i pożałowałabym swojego zachowania,
gdyby nie reakcja tego faceta.
Facet zatrzymał bowiem
samochód i wysiadł, a jego mowa ciała przekazywała jasny
komunikat: „Teraz ci walnę”. Chyba się jednak zorientował, że
nie ma do czynienia, jak początkowo mniemał, z babą z siatami,
tylko z rozjuszoną samicą, dziecku której zagroził, bo z
walnięcia zrezygnował.
Pełen „słusznego”
oburzenia zapytał tylko:
„Jak można tak kląć
przy dziecku??”
I z tym pytaniem Was
zostawiam.