poniedziałek, 24 czerwca 2013

Ojcowskie lęki albo: Ratunku, moja córka będzie mieć chłopaka.



Córka moja dorasta, pomalutku acz systematycznie. Zmienia się fizycznie, psychicznie i emocjonalnie. Jest jako ten pączek róży, jak to w dawnej literaturze pisano. Obserwuję sobie te zmiany spokojnie, z pewną nawet quasi-naukową ciekawością. I z wielkim zainteresowaniem obserwuję to, jak mój małżonek obserwuje.

Ojcowie dojrzewających córek przeżywają traumę. Mniejsza o bunt, o pyskatość, o koszmarną odzież, którą córki wdziewają i o jeszcze koszmarniejszą muzykę, której słuchają, mniejsza o problemy szkolne. Wszystko powyższe może stać się zarzewiem konfliktu na linii ojciec – córka. Może, lecz nie musi. Większość tego typu problemów da się rozwiązać, w ostateczności przeczekać. Rozsądni ojcowie o tym wiedzą, potrafią sobie z tym poradzić. Jest jednak coś nieuchronnego, czego zaakceptować nie potrafią. Tym czymś jest bezczelny gnojek, który – każdy ojciec o tym wie – pojawi się pewnego dnia w życiu ich córki. Jej, tfu, tfu, chłopak.

Zapytany o to, co to będzie, gdy Młoda przyprowadzi do domu swojego pierwszego chłopaka, mąż mój odpowiada niezmiennie: „Śrutówkę trzeba będzie kupić”.

Opowiedział mi także o swoim sąsiedzie, byłym sąsiedzie, ściśle mówiąc, obecnie sąsiedzie moich teściów. Sąsiad ów do potencjalnych chłopaków swoich córek, a miał ich bodaj dwie, prezentował nieco odmienne podejście. Oczekiwał od nich korzyści materialnych.

Młodzieniec, który pragnął zostać przez niego zaakceptowany, musiał wykazać się szczodrością i zainwestować w przemysł spirytusowy. Nie jakieś byle pół litra, zero siedem musiało być. Trzy sztuki. Faktem, iż nieletni młodzieniec może mieć niejakie problemy z nabyciem tego rodzaju dóbr, sąsiad głowy sobie nie zaprzątał.

Procedura postępowania z nabytymi napojami była wieloetapowa, dokładnie przemyślana i w najdrobniejszych szczegółach określona.

Pierwszego dnia młodzieniec winien stawić się przed drzwiami mieszkania lubej, pozostawić zakupione dobro, w liczbie sztuk jeden, na progu, grzecznie zapukać, po czym oddalić się prędko w bliżej nieokreślonym kierunku. Kolejnego dnia jak wyżej, z tym że, po zapukaniu, miast się oddalać, miał zaczekać aż gospodarz drzwi otworzy i kolejną flaszkę, ukłoniwszy się, wręczyć. Dnia trzeciego, z flaszką w drżących rękach, mógł dostąpić zaszczytu przekroczenia progu.

Jeszcze inne podejście miał przedstawiony mi kiedyś miejscowy notabl, przedstawiciel władz mojego miasta. Przedstawiono mi owego włodarza podczas dużej, rodzinnej, plenerowej imprezy, w momencie, gdy właśnie zamierzaliśmy ją opuścić, gdyż pora robiła się późna. Z opuszczenia nic nie wyszło, bo napatoczył się włodarz, wyraźnie mający ochotę pogadać z nowo poznanymi obywatelami. Powstał jedynie problem – o czym? Miałam chętkę zapytać co z tym od dawien dawna planowanym remontem mojej ulicy, uznałam jednak, że chyba nie wypada. Prywatnych tematów poruszyć nie mogłam, wszak dopiero co faceta poznałam. Po kilku chwilach krępującej ciszy i kilku uwagach dotyczących udanej imprezy i pogody, która nie dopisała (lipiec 2011, pamiętacie?), temat wreszcie znalazł się sam. Temat, rozczochrany i ubłocony, doszedłszy do wniosku, że chyba jednak jeszcze nie wracamy do domu, rzucił:

Eee, to wy tu jeszcze z tym panem gadacie, to ja jeszcze, eee, tam, z tymi dziewczynkami, to zawołajcie mnie, jak będziemy wracać, paaaaaa”.

I odbiegł, wrzeszcząc coś nieartykułowanie, w stronę innych ubłoconych dziewczynek.

Włodarz odprowadził ją smętnym wzrokiem, po czym rzekł:

Jaka fajna ta Państwa córeczka. I jeszcze taka malutka... Nawet nie wiecie, jakie to szczęście, że jeszcze mała...”.

Powstrzymując się od czynienia uwag, zapytałam włodarza o jego dzieci. Dowiedziałam się, że jest ojcem dwóch córek, z których starsza, szesnastoletnia, za kilka dni wyjechać ma na wakacje.

Nad morze!

Pod namiot!!

Z CHŁOPAKIEM!!!

Wiecie, to był taki facet z gminnej wierchuszki. Taki, któremu wszyscy się podlizują, który na pewno nie ma kłopotów, jakie miewa przeciętny Polak, typu, że do pierwszego nie starczy, czy że pracy nie może znaleźć. Członek establishmentu, niewątpliwie ustawiony. Słowem taki, jakich się z definicji nie lubi. Ale gdy spojrzałam mu w oczy, to mi się zrobiło chłopa żal.

Bo w jego oczach była rozpacz z domieszką paniki.

Trzej mężczyźni, trzej ojcowie, całkiem inni, przedstawiciele całkiem różnych zawodów i grup społecznych. Ale coś ich łączy. Żaden jakoś nie przejawia entuzjazmu na myśl o przyszłym kandydacie na zięcia. Matki coś tam sobie roją o przyszłych wnukach, byle nie za wcześnie, rzecz jasna, o romantycznych chwilach, z których, być może, zwierzą się im córki. Ojcowie nie. Żaden się nie cieszy, że z tym chłopakiem córki można będzie obejrzeć mecz, pogadać o samochodach, czy co tam jeszcze faceci lubią razem robić.

Bo chłopak córki to wróg i już.

Co ciekawe, taka sytuacja trwa aż do ślubu. A po ślubie jest już całkiem na odwyrtkę. Teściu jest tym fajnym, od oglądania meczu. A teściowa – wiadomo.

Ale to daleka przyszłość. Na razie jest po prostu tak:


TORTUROWANIE CHŁOPAKA SWOJEJ CÓRKI
Źródło: www.demoty.pl



środa, 24 kwietnia 2013

Majówka raz jeszcze


Obiecałam wczoraj dwie propozycje wycieczek, niestety, zabrakło czasu na drugą. Ale, co się odwlecze to nie uciecze, oto relacja z majówki 2012.

2. Wrocław – Kłodzko – Złoty Stok.


Tym razem podróżowaliśmy we czworo, do naszej trójki dołączyła córka znajomych, zaprzyjaźniona z Młodą od zawsze. Pogoda była nie całkiem majowa, czerwcowa raczej, a nawet lipcowa. Jednym słowem panował upał, który sprawił, że dziewczynom nie chciało się zwiedzać pięknego Wrocławia.

 





Gorąco, potaplam się w fontannie i tyle.    
 

 
O, krasnal ma coś zimnego do picia.


Wieczorem dotarliśmy do Kłodzka i spotkaliśmy się z właścicielką Hostelu nad Kanałem, gdzie zamierzaliśmy się zatrzymać. Hostelowi temu, jak i naszej gospodyni, należy się kilka ciepłych słów. Był to niegdyś lokal piwno - gastronomiczny, widocznie jednak interes nie szedł zbyt dobrze, został bowiem przekwalifikowany na niedrogi hostel. Z jego gastronomicznej przeszłości pozostał bar oraz w pełni wyposażona kuchnia. Do dwóch boksów wstawiono trzy piętrowe łóżka, w centralnej części jest rozkładana sofa, stolik i dwa wygodne fotele. Można więc wybrać się nawet w ośmioro. Największą zaletą dla nas była jednak absolutna prywatność tego miejsca. Sympatyczna gospodyni spotkała się z nami, wyjaśniła gdzie i jak co włączyć a co otworzyć, zainkasowała należność, z własnej inicjatywy obniżając cenę, wręczyła klucze i poprosiła o telefon, gdy będziemy mieli zamiar się wynieść. I tyle ją widzieliśmy. Na następne trzy dni Hostel nad Kanałem był nam domem.


Nasz hostel. Z zewnątrz nieciekawie wygląda ale mieszka się w nim cudnie.


Rankiem wyruszyliśmy zwiedzać Kłodzko. Miasteczko po prostu zachwyca. A, co ja będę pisać, sami zobaczcie.


Most Św. Jana


Taki tam widoczek Kłodzka.






Mnóstwo było podczas tej wycieczki łażenia pod ziemią. Najpierw Podziemna Trasa Turystyczna.


Za co, ja nic nie zrobiłam?!

Otwieranie zamków wzrasta do 30.



Następnie Twierdza i, owszem, jej podziemia. Zdjęć brak, za ciemno było.


Wieczorami mościliśmy się w fotelach i na sofie, owinięci w kołdry. Pomimo upałów, w środku było dość chłodno – to chyba jedyna wada naszego hostelu. I tak sobie siedzieliśmy, gadając i grając w „Czarne historie”. Nawet telewizor poszedł w odstawkę.


Następnego dnia czekała nas wycieczka do kopalni złota w Złotym Stoku. Masa atrakcji, spędziliśmy tam cały dzień. Radzę jednak wcześniej dokonać rezerwacji, ludzi także masa.


W kopalni.

BHP przede wszystkim.

Płukanie złotonośnego piasku.

Czy w tym można wytopić rudę złota?

Skarby!



Poszukiwanie drogocennych kamieni.

Czas się nieco wyszaleć.

Nie fikaj do mnie, ja grałam w Fallouta 3!


Powrót do Kłodzka nastręczył, tradycyjnie, problemów. Na przystanku PKS nie odnaleźliśmy rozkładu jazdy, a napotkana mieszkanka Złotego Stoku (Złotostocczanka?) poinformowała nas, że takowy nie istnieje, jakieś autobusy do Kłodzka kursują, ale nikt nie wie jakie, kiedy i czy aby na pewno. Skończyło się znowu na taksówce.

Kolejnego dnia, niestety, trzeba było wracać. Z braku czasu nie odwiedziliśmy tryliona innych ciekawych miejsc w Kotlinie Kłodzkiej. Ale jeszcze kiedyś tam wrócimy, na dłużej. Co i Wam polecam.


Na koniec garść przydatnych linków:

Oficjalna strona Twierdzy Kłodzko jest tutaj.

Namiary na Hostel nad Kanałem znajdziecie tutaj.

Strona miasta Kłodzko, z wieloma ciekawymi informacjami jest tutaj.

Strona kopalni złota w Złotym Stoku jest tutaj.

Strona wydawcy "Czarnych historii", które umilały nam wieczory jest tutaj.

wtorek, 23 kwietnia 2013

Majówka

Majówka za pasem, mam zatem dla Was dwie propozycje wycieczek, które powinny sprawić frajdę dzieciom.


1. Gniezno - Lednica - Biskupin - Rogowo



Wycieczka zaczęła się koszmarnie. Wykoncypowałam sobie, że skoro nie chcemy tracić dnia na podróż, rozsądnie będzie podróżować nocą. Nie wzięłam pod uwagę polskich realiów. Nie będę wchodzić w szczegóły, krótko: pociąg na trasie Przemyśl – Szczecin, w trakcie majowego weekendu, bez możliwości rezerwacji miejsc, napakowany po dach, konduktor bezradnie rozkładający ręce („Paaaani, co ja mogę?”). No i my, z ośmiolatką i przerażeniem w oczach.
Jakoś to przetrwaliśmy, ale z serca radzę: jeżeli planujecie nocną podróż na dłuższej trasie, znajdźcie pociąg z rezerwacją. No, chyba że chcecie dotrzeć nocą z Katowic do Poznania, wtedy takiego pociągu nie znajdziecie, bo go, po prostu, nie ma. W każdym razie nie było w maju 2011.

Dobra, dość narzekań. Tak czy inaczej, rankiem wysiedliśmy na dworcu w Gnieźnie, zmęczeni, niewyspani i w kiepskich humorach. Piękna pogoda i wielka uroda pierwszej polskiej stolicy, a także śniadanko w ogródku jednej z licznych kafejek szybko jednak poprawiły nam nastrój. Planowaliśmy zwiedzanie katedry i Muzeum Początków Państwa Polskiego, ale po wizycie w Biurze Informacji Turystycznej, zdecydowaliśmy się na Lednicę i skansen w Dziekanowicach. Pognaliśmy na dworzec PKS. I tu czekała nas niemiła niespodzianka. Nad Jezioro Lednickie, które winno być Mekką turystów, gdzie właśnie trwał piknik archeologiczny, które oddalone jest może o 20 km od Gniezna – z Gniezna autobusem dotrzeć się nie da. Autobus jakiś kursuje, jeden dziennie bodaj, o godzinie, która nam w najwyższym stopniu nie odpowiadała. Nie uświadczyliśmy także obecności busików. Cóż było robić, skierowaliśmy się na postój taksówek. Przynajmniej taksówkarz się cieszył.

Po tych wszystkich komunikacyjnych niedolach dotarliśmy wreszcie do Dziekanowic.

Proszę o wybaczenie, jakość zdjęć, no cóż, powiedzieć, że pozostawia wiele do życzenia, to nic nie powiedzieć. Z braku aparatu, który w tajemniczych okolicznościach zaginął tuż przed wyjazdem, były robione konsolą do gier.



Hurra, dotarliśmy do skansenu!

















Wiosna w Dziekanowicach.










Skansenowe kózki - rezydentki.









Wnętrze wielkopolskiej chaty.










W zrekonstruowanej wsi nie może zabraknąć kościoła ...









... ani szlacheckiego dworku.










Opuszczamy Wielkopolski Park Etnograficzny, Ostrów Lednicki wzywa.









Na pikniku archeologicznym można lepić z gliny ...









... i udawać archeologa w piaskownicy.


















Widok na Jezioro Lednickie.










Ruiny rezydencji Mieszka I.










Lednickie koty domagały się poczęstunku.










Dla zainteresowanych  link  do oficjalnej strony Muzeum Pierwszych Piastów na Lednicy. Na stronie znajdziecie wszystkie potrzebne informacje oraz znacznie lepsze zdjęcia. 


Późnym popołudniem, nieludzko zmęczeni, doczłapaliśmy do schroniska młodzieżowego w Gnieźnie. Schronisko ma niezły standard, jednak to schronisko, nie hotel, luksusów się nie należy spodziewać. Ceny za to przystępne. A i luksusy nie były potrzebne, zasnęliśmy kamiennym snem, myślę, że i na podłodze byśmy się wtedy wyspali.

Następnego ranka humory dopisywały, parę godzin snu w przyzwoitych warunkach potrafi zdziałać cuda. Tym razem sprawdziłam połączenie, autobus do Żnina był. Do Żnina jednak nie dojechaliśmy, bowiem miły kierowca zaproponował, że zatrzyma się w okolicach Wenecji. I chwała mu za to, bo gdy wysiedliśmy, oczom naszym ukazał się widok, który do dziś mam w pamięci.




Dwudziestominutowy spacer w tak pięknych okolicznościach przyrody, doprowadził nas do Muzeum Kolei Wąskotorowej w Wenecji.


Ciuchcia jak zabawkowa.









Jak się tym skręca w prawo?
















Olać ciuchcię, pojadę drezyną.










Tuż przy Muzeum znajdują się ruiny zamku Diabła Weneckiego, trwał tam właśnie średniowieczny jarmark, jeszcze jedna, nieoczekiwana atrakcja.



Link do strony Muzeum Ziemi Pałuckiej.


Kolejką jak z westernu dojechaliśmy do Biskupina. Zameldowaliśmy się w Karczmie Biskupińskiej i dalej, zwiedzać.

Link do strony karczmy Biskupińskiej. 


Brama zrekonstruowanej osady łużyckiej.









Widok na rząd zrekonstruowanych chat.









Można samemu pokusić się o rekonstrukcję.









Można wybić denara Mieszka I.


















Można posłuchać opowieści o życiu w łużyckiej osadzie.









Można wreszcie pokłusować w siną dal. To znaczy, dookoła placyku.










Link  do oficjalnej strony Muzeum Archeologicznego w Biskupinie.



Następnego dnia znowu dopadły nas kłopoty natury komunikacyjnej. Pani z recepcji, zapytana o dojazd do Rogowa, zrobiła oczy jak stare monety z rybakiem. „Do Rogowa? Bez samochodu? Yyy, to chyba z Gąsawy. Ale jak to bez samochodu?” Doprawdy nie wiem, dlaczego takie zdumienie budzi u wszystkich brak samochodu. Ale co tam, jesteśmy twardzielami. Podeptaliśmy do Gąsawy. Wcale nie było daleko, przyjemny spacerek. Wyłącznie zmotoryzowanym wydaje się, że to jakaś droga przez mękę. Dalej było nieco gorzej, z Rogowa do Zaurolandii, która była naszym celem, trzeba było iść wzdłuż drogi szybkiego ruchu. Daliśmy radę, jesteśmy przecież twardzielami.
 

Kocham małego dinusia. 
Uwaga: teoretycznie, dotykanie eksponatów jest niedozwolone. Praktycznie zaś, spróbujcie tego dzieciom zabronić.






Ten pasiasty jest jak zebra, nakarmię go trawą.








Euoplocefala obronię przed drapieżnikami.








Przybij piątkę, przodku.









Jeszcze chwila szaleństwa w parku linowym ...








... i zjeżdżam stąd.









Link do strony Zaurolandii w Rogowie.


Wszystko co dobre, szybko się kończy. Następnego dnia przez Gąsawę, Gniezno i Poznań, wyruszyliśmy do domu. Gdy wyruszaliśmy, bladym świtem, odprowadziły nas dwa zające, wywołując euforię mojej córki. Szkoda, że nie chciały pozować do zdjęcia, za szybko kicały. Ale i tak zapewniły nam przemiły koniec wycieczki.


cdn.

środa, 17 kwietnia 2013

Słowa kluczowe

Moje dziecko jest jak internetowa wyszukiwarka. Wyłapuje kluczowe słowa i frazy i to na nich się skupia, ignorując kontekst. Oto co ja uploaduję mojemu dziecku do głowy, a co ona raczy, w łaskawości swojej, wyszukać:

    Mamo, czy Dominika może dziś zostać na noc?” 
    Nie, dziś nie. Mamy plany na jutro rano. W przyszły weekend, o ile jej mama się zgodzi, oczywiście, Dominika może zostać.

    Nie jedz teraz czekolady, zjedz jabłko, czekoladę zjesz po obiedzie.”

    Odrób lekcje i nakarm koty, potem możesz pograć na komputerze.

Wiele dzieci przejawia takie wybiórcze słuchanie, niezależnie od wieku. Przykład zasłyszany od koleżanki, mamy pięciolatki:

  
Mamusiu, pójdziemy na plac zabaw?”
Nie dzisiaj, dzisiaj jest brzydka pogoda. Kiedy nadejdzie wreszcie prawdziwa wiosna, urządzimy sobie rajd po wszystkich placach zabaw.



wtorek, 26 lutego 2013

Polskie biblioteki a sprawa fińska

Daleko na północy Europy leży kraj, słabo zaludniony, mocno za to zadrzewiony, w którym ludzie porozumiewają się absolutnie niezrozumiałym dla reszty świata językiem, a dzieci – niebywałe – lubią chodzić do szkoły. Kraj ten słynie z telefonów i zabawnych stworków spędzających lato w swej dolinie.
A także z systemu edukacji, uznanego obecnie za najlepszy na świecie.

O fińskim systemie edukacji pisać dziś nie będę. Kogo temat interesuje, znajdzie sporo informacji tutaj. Krótko: w Finlandii nieźle opłacani nauczyciele, przedstawiciele szanowanej grupy zawodowej – podkreślam, to nie oksymoron – wychowują i edukują młode pokolenie najskuteczniej na świecie. Dziatwa do szkół się garnie, nie jest narażona na stres, uzyskuje maksimum pomocy od belfrów. Za darmo. Nie za darmo. Bo te wysokie pensje nauczycieli, darmowe posiłki w szkolnych stołówkach, darmowy dojazd do szkoły, z najbardziej nawet odległych wiosek, muszą kosztować niemało. I kosztują, tyle że fiński budżet nie skąpi kasy z podatków. Gdy dziatwa dorasta i opuszcza szkołę, a potem uniwersyteckie mury, kształci się nadal. Finowie lubią się dokształcać i czytać. Nader często podkreślają znaczenie czytelnictwa i okazują niemal kult wiedzy.

Jak jest u nas – wszyscy wiemy. O kolejnych reformach szkolnictwa także nie zamierzam dziś pisać. To, że nasze szkolnictwo cierpi na ostry zespół braku kasy, to oczywista oczywistość.

Ale jednak, coś nas z tym fińskim modelem łączy. W naszym kraju też promuje się czytelnictwo, cała Polska czyta dzieciom. Mamy coś za darmo. Mamy biblioteki rejonowe i szkolne. Ups. To znaczy – jeszcze mamy.

Oto bowiem, Michał Boni, Minister Administracji i Cyfryzacji,ogłosił projekt założeń ustawy o poprawie warunków świadczenia usług przez JST umożliwiający wykonywanie zadań biblioteki szkolnej przez bibliotekę publiczną.

Poprawa warunków świadczenia bla, bla, bla. Gdy nie wiadomo o co chodzi, chodzi, najpewniej, o pieniądze. O te szkolne bibliotekarki, pracujące co 45 minut, w przerwach pomiędzy piciem kawy. Które to panie należy zwolnić a samorządom zezwolić na scalenie bibliotek. Jak się komuś zachciewa takiej fanaberii jak książki to proszę bardzo, będzie jedna biblioteka w mieście, niech do niej rodzice z gówniarzami zasuwają. Nawet lepsza będzie, jak się scali i powrzuca do niej książki ze wszystkich bibliotek to księgozbiór będzie, że ho ho! No i będzie zatrudniała pracowników na co najwyżej trzech etatach.

A w ogóle po co biblioteki? To przecież piractwo, całkiem jak ściąganie plików z internetu. Ktoś chce czytać książki za darmo? A dlaczego za darmo, kupić nie łaska? Komuna umarła, nie ma nic za darmo. Mniejsza o autorów, ale wydawnictwa płacą podatki i generują PKB. A biblioteki tylko koszty generują.

A książki po co w ogóle czytać? Jeszcze taki oczytany zacznie, o zgrozo, myśleć. I co wtedy?

Zagalopowałam się. Wierzę, bo bardzo chcę wierzyć, że nie taki jest tok rozumowania Ustawodawcy. Wierzę, że Ustawodawca desperacko szuka sposobów na łatanie budżetu i w tej desperacji wpada czasem na głupie pomysły. Ktoś jednak musi Ustawodawcy głupotę tych pomysłów uświadomić.

Dlatego proszę o kliknięcie w poniższy link.


Proszę o zabranie głosu w tej sprawie.
Proszę o podpisanie listu otwartego do ministra.
Wierzę, bo bardzo chcę wierzyć, że ktoś nas wysłucha.


czwartek, 21 lutego 2013

Czekoladki, om nom nom

Wczoraj los rzucił nas na krótko na niedawno odnowiony katowicki dworzec PKP. W oczekiwaniu na pociąg przechadzałyśmy się po hali, zapuszczając żurawia w liczne sklepiki i kawiarenki. Tu kawa na wynos, tu cukierenka, tu McDonald's. I nagle mój wzrok przyciągnęła kolorowa ekspozycja czekoladek. Przyciągnęła, pochwyciła i … już nie puściła. Musiałyśmy, po prostu musiałyśmy, wejść, popatrzeć i, naturalnie, kupić. A teraz muszę, po prostu muszę, o tym napisać.

Karmello, fabryka czekolady z Bielska-Białej, bo o niej wszak mowa, ma kawiarnie i sklepy między innymi, w Krakowie, Warszawie, Łodzi, Poznaniu. Kawiarenka na katowickim dworcu jest maleńka i niewiele mogę o niej powiedzieć. Po raz pierwszy w życiu bodaj, nie zainteresowałam się kawą, jej smakiem, jakością czy ceną. Jak zahipnotyzowane dziecko wpatrywałam się bowiem w czekoladki – prześliczne, kolorowe, kuszące.

KARMELLO STANDARD

Rozsądek na krótką chwilę przerwał amok, drąc się wniebogłosy: „Kasa, kaaaaasaaaaa, wiesz ile to musi kosztować?!”. Grzecznie poprosiłam, żeby się zamknął. I słusznie zrobiłam, co on tam wie, rozsądek głupi. Cena zestawu około 30 pralinek to równiutko 22 złote – porównywalna do ceny najzwyklejszej bombonierki z supermarketu.

A taki zestaw, wystawcie sobie, komponujemy sami. Wybór smaków normalnie mnie oszołomił. Są czekoladki w całkiem tradycyjnych smakach, jak orzechowe, kawowe, marcepanowe. Są i nieco bardziej fikuśne, jak chilli czy mango z szafranem. I są całkowicie odjechane, jak nadzienie z sera gorgonzola w ciemnej czekoladzie czy nadzienie z oliwek, czosnku i orzechów.

Rozsądek znowu się odezwał, nie krzyczał już, obraził się chyba, tylko burczał: „Pewnie, oczy to by jadły, nakupiłyście, to teraz spróbujcie, ładnie może i wygląda a dobre wcale być nie musi”. Został całkowicie zignorowany. I znowu słusznie, bo nie miał racji. Czekoladki są pyszne. I smakują całkiem inaczej niż te sklepowe, które już się nam przejadły.

No fajnie, powiecie, ale te sklepy to w galeriach handlowych w większych miastach tylko, jak komuś do Katowic czy Krakowa nie po drodze, to już nie kupi. Ależ skąd, toż XXI wiek mamy, sklepy internetowe to codzienność. Karmello, a jakże, sprzedaż przez internet prowadzi. Służę linkiem:


Impuls kazał mi pisać o czekoladkach, a złośliwy rozsądek znowu marudzi: „O dzieciach miałaś pisać, łakomczuchu durny, nie reklamę fabryce czekolady robić”. A niech cię, ty rozsądku upierdliwy, dzieci i czekolada to jedno. I przypomnij sobie tą scenkę wczoraj. Miła ekspedientka z pudełeczkiem i dłonią zawieszoną w oczekiwaniu nad rządkami pralinek. I Młoda, z roziskrzonym wzrokiem i wyciągniętym paluszkiem. „To serduszko karmelowe. I dwie mleczne. I jeszcze białe. A to takie to co to jest? Marcepan? Nie, marcepan nie. I jeszcze ...”
Ładna to była scenka, powędruje do mojej kolekcji wspomnień. Tych najmilszych, kolorowych jak pudełko czekoladek.